Fanboj - ginący gatunek
Z coraz większym smutkiem stwierdzam, że w dzisiejszych czasach trudniej trafić na prawdziwego fanboja Apple, niż na nietkniętą Norbertankę ...
http://applefobia.blogspot.com/2013/03/fanboj-ginacy-gatunek.html
Z coraz większym smutkiem stwierdzam, że w dzisiejszych czasach trudniej trafić na prawdziwego fanboja Apple, niż na nietkniętą Norbertankę po rajdzie Tatarów przez krakowski Zwierzyniec. Albo niż na świeżą kaszankę na promocji w Lewiatanie.
Fanboje to bezcenne dobro narodowe i kulturalne, zwłaszcza w takich krajach jak nasz, gdzie ceny sprzętu Apple w relacji do zarobków wymagają albo heroicznego poświęcenia i odejmowania sobie każdego kęsa sushi od ust, albo posiadania bogatych i głupich rodziców, których rozpuszczeni gówniarze szantażują emocjonalnie, grożąc samobójstwem lub pójściem na prostytucję, jeśli nie kupią im najnowszego iPhona. A można po prostu, zamiast ulegać, przyrżnąć pasiorem na gołą d.pę... Ale ja przecież nie o tym...
Niestety, trzeba też zauważyć, że zataczająca coraz szersze kręgi edukacja techniczna, powszechniejąca umiejętność odczytywania indeksów giełdowych oraz różne zdroworozsądkowe media, do których wszak zalicza się Applefobia, wydatnie przyczyniają się do spadku fanbojskiej populacji - bądź to przez wytrwałą pracę organiczną, bądź szokową metodą "piorun w rabarbar". Można by sentencjonalnie rzec, że sami podcinamy gałąź, na której siedzimy z borsukiem, zajadając śliwki w czekoladzie i podsuszaną kiełbasę lisiecką.
Na całe szczęście, ostatnie fanbojskie niedobitki trafiają się jeszcze czasem na MyApple, przynosząc nam wiele uciechy, ale nawet tam prawdziwi betonowi fanboje są równie nieliczni, jak palce u tresera krokodyli. Ku mojemu przerażeniu widzę, że na tamtejszych forach coraz częściej podnoszą się nawet krytyczne głosy wobec sprzętu i poczynań Apple, co jeszcze parę lat temu było równie nie do pomyślenia, jak dyskusja o długości brody Fidela Castro na plenarnym zjeździe Komunistycznej Partii Kuby. I tacy pyskacze nie są od razu banowani przez administratorów! To zły znak.
Coraz mniej fanbojów zagląda na Applefobię, a nawet jeśli zaglądają, to na ogół siedzą cicho, z masochistycznym samozaparciem czytają nienawistne artykuły i nie ujawniają swych poglądów, choć przecież poza brutalnymi zniewagami, wyszydzeniem, zmieszaniem z błotem, naruszeniem godności osobistej i połamaniem hipsterskich okularków, absolutnie nic im nie grozi. Tak nie może być.
Trzeba ich wziąć pod ochronę, pieścić, hołubić i dokarmiać mieszanką krakowską, bo inaczej wkrótce usłyszymy o nich wyłącznie w programach na Animal Planet, gdzie Krystyna Czubówna smutnym głosem będzie zawodzić nad ich kośćmi, bielejącymi wśród śmieci na trotuarach w okolicy pozamykanych Apple Storów. No i o czym będę wtedy pisał? O gotowaniu zupek dla borsunia?
Dlatego niniejszym ogłaszam na Applefobii miesiąc ochrony nad fanbojami i apeluję, aby nie nękać ich polemiką, nie niszczyć trudnymi argumentami, nie frustrować dołującymi informacjami o giełdowym kursie Apple czy przegrzewaniu MacBooków. Niech sobie poużywają, bidulki. Już tak niewiele im zostało...
Fanboje to bezcenne dobro narodowe i kulturalne, zwłaszcza w takich krajach jak nasz, gdzie ceny sprzętu Apple w relacji do zarobków wymagają albo heroicznego poświęcenia i odejmowania sobie każdego kęsa sushi od ust, albo posiadania bogatych i głupich rodziców, których rozpuszczeni gówniarze szantażują emocjonalnie, grożąc samobójstwem lub pójściem na prostytucję, jeśli nie kupią im najnowszego iPhona. A można po prostu, zamiast ulegać, przyrżnąć pasiorem na gołą d.pę... Ale ja przecież nie o tym...
Niestety, trzeba też zauważyć, że zataczająca coraz szersze kręgi edukacja techniczna, powszechniejąca umiejętność odczytywania indeksów giełdowych oraz różne zdroworozsądkowe media, do których wszak zalicza się Applefobia, wydatnie przyczyniają się do spadku fanbojskiej populacji - bądź to przez wytrwałą pracę organiczną, bądź szokową metodą "piorun w rabarbar". Można by sentencjonalnie rzec, że sami podcinamy gałąź, na której siedzimy z borsukiem, zajadając śliwki w czekoladzie i podsuszaną kiełbasę lisiecką.
Na całe szczęście, ostatnie fanbojskie niedobitki trafiają się jeszcze czasem na MyApple, przynosząc nam wiele uciechy, ale nawet tam prawdziwi betonowi fanboje są równie nieliczni, jak palce u tresera krokodyli. Ku mojemu przerażeniu widzę, że na tamtejszych forach coraz częściej podnoszą się nawet krytyczne głosy wobec sprzętu i poczynań Apple, co jeszcze parę lat temu było równie nie do pomyślenia, jak dyskusja o długości brody Fidela Castro na plenarnym zjeździe Komunistycznej Partii Kuby. I tacy pyskacze nie są od razu banowani przez administratorów! To zły znak.
Coraz mniej fanbojów zagląda na Applefobię, a nawet jeśli zaglądają, to na ogół siedzą cicho, z masochistycznym samozaparciem czytają nienawistne artykuły i nie ujawniają swych poglądów, choć przecież poza brutalnymi zniewagami, wyszydzeniem, zmieszaniem z błotem, naruszeniem godności osobistej i połamaniem hipsterskich okularków, absolutnie nic im nie grozi. Tak nie może być.
Trzeba ich wziąć pod ochronę, pieścić, hołubić i dokarmiać mieszanką krakowską, bo inaczej wkrótce usłyszymy o nich wyłącznie w programach na Animal Planet, gdzie Krystyna Czubówna smutnym głosem będzie zawodzić nad ich kośćmi, bielejącymi wśród śmieci na trotuarach w okolicy pozamykanych Apple Storów. No i o czym będę wtedy pisał? O gotowaniu zupek dla borsunia?
Dlatego niniejszym ogłaszam na Applefobii miesiąc ochrony nad fanbojami i apeluję, aby nie nękać ich polemiką, nie niszczyć trudnymi argumentami, nie frustrować dołującymi informacjami o giełdowym kursie Apple czy przegrzewaniu MacBooków. Niech sobie poużywają, bidulki. Już tak niewiele im zostało...