I co? Rączka rozbolała?
Wiedziony wrodzonym nerdowskim instynktem, już od czasu premiery iPada uporczywie twierdziłem, że magiczny tablet Apple tak się nadaje do uc...
http://applefobia.blogspot.com/2013/04/i-co-raczka-rozbolaa.html
Wiedziony wrodzonym nerdowskim instynktem, już od czasu premiery iPada uporczywie twierdziłem, że magiczny tablet Apple tak się nadaje do uczciwej roboty, jak grabie do dekorowania tortów. Teraz pomału do rozumu dochodzą ci, którzy dali się omamić kupertyńskiej propagandzie...
Nigdy nie miałem żadnych złudzeń, że iPad od początku był pomyślany jako kolejne narzędzie do drenażu kieszeni i mobilny terminal do kupowania oraz konsumpcji treści z iTunes i App Store. Niestety, wiele osób - uwiedzionych bajkami o nadchodzącej erze Post-PC i nowych zasadach kreatywności - uwierzyło, że jest to przyszłościowe narzędzie do pracy, które ma zastąpić laptopa.
Siła kupertyńskiej propagandy podziałała - liczni fani, apologeci i wyznawcy Apple ostentacyjnie przesiedli się z MacBooków na iPady, aby na fali hipsterskiej mody wykonywać swą profesjonalną pracę publicznie w kawiarniach, parkach i środkach komunikacji miejskiej przy pomocy najmodniejszego gadżetu sezonu.
Pierwszy sygnał, że iPad nie jest w stanie zastąpić nawet zwyczajnego netbooka, pojawił się w chwili, gdy rynek zalały niezliczone akcesoria - klawiatury, przejściówki, podstawki, etui i cała masa innego badziewia, w lepszy lub gorszy sposób protezującego wszystkie braki i niedostatki iPada, z których w większości był skonstruowany.
Fanbojów ta niezwykła mnogość i różnorodność gadżetów, które można było przypiąć, przyssać czy dokręcić do iPada radowała niczym agrafka Amisza, a ja śmiałem się w kułak widząc, jak iPad z podłączoną klawiaturą i pęczkiem przejściówek zaczyna z trudem dorównywać funkcjonalnością netbookowi. Wniosek był tylko jeden - goły iPad tak się nadaje do pracy, jak gumowy wytrych na włam do Kasy Stefczyka.
Kwintesencją kariery iPada jako "narzędzia pracy" jest scena, jaką podpatrzyłem przed Wielkanocą na placu targowym. W oczy rzucił mi się młodociany hipsterek w nieodłącznej wełnianej czapce zrobionej ze skarpety Matuzalema, w kwadratowych okularkach i ciuszkach, których krój i kolory sugerowały pochodzenie z Szuflandii. W czasie, gdy mamusia hipsterka targała siaty, synuś uwijał się koło niej, czytając jej z trzymanego oburącz iPada Mini listę zakupów i odhaczając rączką w mitence to, co mamusia już zapakowała do reklamówki. Znaczy, pomagał. Profesjonalnie, bo z iPadem. Z pewnością wyrośnie na prawdziwego zawodowca i speca od IT...
Ale ja o pierdołach, a tu trzeba przecież wracać do tytułowego bólu rączki, choć wcale nie będzie o tym, co sobie oczywiście pomyśleliście, świntuchy...
Będzie o g.wnianej przydatności iPada do prawdziwej pracy, co ku swemu zdumieniu odkrył felietonista Cult of Mac, opisując swe perypetie w artykule pod wiele mówiącym tytułem "I’m Ditching The iPad For Work And Going Back To The Mac". Charlie Sorrel na własnej skórze przekonał się, że uległość wobec trendów i wybranie iPada jako podstawowego narzędzia do wykonywania zawodu dziennikarza okazały się bolesną pomyłką.
Sorrel trochę po czasie odkrył, że wyposażenie iPada w klawiaturę (co już urąga jego etosowi intuicyjnego dotykowego urządzenia ery Post-PC) i udawanie, że jest laptopem, to był zły pomysł. I tak większość operacji na tekście zmusza do nieustannego podnoszenia ręki z klawiszy i dźgania paluchem w jakieś miejsce na ekranie, aby coś zaznaczyć, przesunąć czy wyedytować. Naciskanie ekranowych przycisków, przełączanie aplikacji i tysiące innych operacji wykonywanych na dotykowym ekranie pionowo ustawionego iPada, prędzej czy później skończy się zapaleniem ścięgien i bólem rączki, o czym z bólem donosi Sorrel.
Teraz ten entuzjasta jabłkowej rewolucji technologicznej i nowatorskiego stylu pracy chodzi na masaże i smaruje bolącą rączkę chińską maścią z tygryskiem, a ja napierdzielam sobie w klawiaturę czarnego laptopa i wygodnie trzymam dłoń na czarnej bezprzewodowej myszce, w której - w przeciwieństwie do cudownej białej Magic Mouse - nie muszę zmieniać baterii co tydzień. Bo, wiecie, nic nie zastąpi starych i sprawdzonych narzędzi pracy.
Przychodzi pora zrozumieć, że nawet propaganda Apple nie jest w stanie na poczekaniu zmienić zasad ergonomii, budowy ludzkiego ciała i sposobu jego funkcjonowania. No, może z wyjątkiem jednego narządu - fanbojskiego mózgu, czy co tam się teraz nosi pod wełnianą onucą...
Nigdy nie miałem żadnych złudzeń, że iPad od początku był pomyślany jako kolejne narzędzie do drenażu kieszeni i mobilny terminal do kupowania oraz konsumpcji treści z iTunes i App Store. Niestety, wiele osób - uwiedzionych bajkami o nadchodzącej erze Post-PC i nowych zasadach kreatywności - uwierzyło, że jest to przyszłościowe narzędzie do pracy, które ma zastąpić laptopa.
Siła kupertyńskiej propagandy podziałała - liczni fani, apologeci i wyznawcy Apple ostentacyjnie przesiedli się z MacBooków na iPady, aby na fali hipsterskiej mody wykonywać swą profesjonalną pracę publicznie w kawiarniach, parkach i środkach komunikacji miejskiej przy pomocy najmodniejszego gadżetu sezonu.
Pierwszy sygnał, że iPad nie jest w stanie zastąpić nawet zwyczajnego netbooka, pojawił się w chwili, gdy rynek zalały niezliczone akcesoria - klawiatury, przejściówki, podstawki, etui i cała masa innego badziewia, w lepszy lub gorszy sposób protezującego wszystkie braki i niedostatki iPada, z których w większości był skonstruowany.
Fanbojów ta niezwykła mnogość i różnorodność gadżetów, które można było przypiąć, przyssać czy dokręcić do iPada radowała niczym agrafka Amisza, a ja śmiałem się w kułak widząc, jak iPad z podłączoną klawiaturą i pęczkiem przejściówek zaczyna z trudem dorównywać funkcjonalnością netbookowi. Wniosek był tylko jeden - goły iPad tak się nadaje do pracy, jak gumowy wytrych na włam do Kasy Stefczyka.
Kwintesencją kariery iPada jako "narzędzia pracy" jest scena, jaką podpatrzyłem przed Wielkanocą na placu targowym. W oczy rzucił mi się młodociany hipsterek w nieodłącznej wełnianej czapce zrobionej ze skarpety Matuzalema, w kwadratowych okularkach i ciuszkach, których krój i kolory sugerowały pochodzenie z Szuflandii. W czasie, gdy mamusia hipsterka targała siaty, synuś uwijał się koło niej, czytając jej z trzymanego oburącz iPada Mini listę zakupów i odhaczając rączką w mitence to, co mamusia już zapakowała do reklamówki. Znaczy, pomagał. Profesjonalnie, bo z iPadem. Z pewnością wyrośnie na prawdziwego zawodowca i speca od IT...
Ale ja o pierdołach, a tu trzeba przecież wracać do tytułowego bólu rączki, choć wcale nie będzie o tym, co sobie oczywiście pomyśleliście, świntuchy...
Będzie o g.wnianej przydatności iPada do prawdziwej pracy, co ku swemu zdumieniu odkrył felietonista Cult of Mac, opisując swe perypetie w artykule pod wiele mówiącym tytułem "I’m Ditching The iPad For Work And Going Back To The Mac". Charlie Sorrel na własnej skórze przekonał się, że uległość wobec trendów i wybranie iPada jako podstawowego narzędzia do wykonywania zawodu dziennikarza okazały się bolesną pomyłką.
Sorrel trochę po czasie odkrył, że wyposażenie iPada w klawiaturę (co już urąga jego etosowi intuicyjnego dotykowego urządzenia ery Post-PC) i udawanie, że jest laptopem, to był zły pomysł. I tak większość operacji na tekście zmusza do nieustannego podnoszenia ręki z klawiszy i dźgania paluchem w jakieś miejsce na ekranie, aby coś zaznaczyć, przesunąć czy wyedytować. Naciskanie ekranowych przycisków, przełączanie aplikacji i tysiące innych operacji wykonywanych na dotykowym ekranie pionowo ustawionego iPada, prędzej czy później skończy się zapaleniem ścięgien i bólem rączki, o czym z bólem donosi Sorrel.
Teraz ten entuzjasta jabłkowej rewolucji technologicznej i nowatorskiego stylu pracy chodzi na masaże i smaruje bolącą rączkę chińską maścią z tygryskiem, a ja napierdzielam sobie w klawiaturę czarnego laptopa i wygodnie trzymam dłoń na czarnej bezprzewodowej myszce, w której - w przeciwieństwie do cudownej białej Magic Mouse - nie muszę zmieniać baterii co tydzień. Bo, wiecie, nic nie zastąpi starych i sprawdzonych narzędzi pracy.
Przychodzi pora zrozumieć, że nawet propaganda Apple nie jest w stanie na poczekaniu zmienić zasad ergonomii, budowy ludzkiego ciała i sposobu jego funkcjonowania. No, może z wyjątkiem jednego narządu - fanbojskiego mózgu, czy co tam się teraz nosi pod wełnianą onucą...